Łączna liczba wyświetleń

piątek, 7 września 2012

Informacja

PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM,PRZEPRASZAM!

Muszę zawiesić blogi. Padł mi komputer, mam tam zapisane wszystkie rozdziały, nie ma sensu pisać od nowa, bo poświęciłam na tamte rozdziały dużo czasu. Nie wiem też, czy dam radę je odzyskać. I nie wiem też, na ile zawieszam. Jeszcze raz, bardzo mi przykro :c

piątek, 31 sierpnia 2012

[3] Al­ko­hol za­bija. Nar­ko­tyki za­bijają. Gówno praw­da.



/ Alice /

Kiedy się obudziłam, na dworze było już dosyć jasno. Moje oczy, były nadzwyczaj zmęczone. Przez dłuższą chwilę, nie mogłam przyzwyczaić się do światła. To zapewne sprawka wczorajszego pomieszania tabletek, z winem. A przekonałam się o tym dopiero, gdy wstałam z łóżka. Łupało mnie w głowie, a przed oczyma miałam mroczki. Na moment musiałam przytrzymać się szafki, aby doprowadzić się do równowagi. Zerknęłam na zegarek. Wpół do dziewiątej. Ubrałam na siebie krótkie, jeansowe spodenki i zwykły, biały top. Od wczorajszego dnia, coś się zmieniło. Nie chciałam gonić za modą, przeglądać tych wszystkich czasopism, dla idiotów. Teraz byłam sobą. Zwykłą, szarą i ponurą Ally. Zbiegłam cichutko do kuchni, w której zastałam Willa i Barbarę. Panowała między nimi gęsta atmosfera. Nie wiem, czy pokłócili się wczorajszego wieczora, ale coś musiało między nimi zajść. I to poważnego, ponieważ oboje, nigdy nie zachowywali się tak w stosunku do siebie. Blondyn spojrzał na mnie wściekle i nakazał usiąść przy stole. Postąpiłam, tak, jak chciał. Nie potrzeba mi było w tej chwili problemów. Miałam ich wystarczająco dużo. Boląca głowa, nadal dawała mi się we znaki. Westchnęłam żałośnie, opierając twarz na dłoniach. Zerknęłam w ogromne okno. Z oddali dało się słyszeć dźwięki świerszczy. Ciekawe jak to jest być takim świerszczem? Małym i bezbronnym. Zupełnie jak ja.
- Alice! – ryknął w moim kierunku William – Mówię do ciebie od ponad pięciu minut, a ty nie reagujesz. Co się do cholery z tobą dzieje?
- No to mów dalej. Słucham przecież – mruknęłam, spoglądając spod byka na Barbarę, która przypiłowywała swoje długie i lśniące paznokcie. W tej samej chwili, spojrzałam na swoje dłonie. Chude palce, nadal były takie same, jak po wypadku rodziców. Lekko zaokrąglone paznokcie, nie wydawały się być aż tak piękne, jak narzeczonej mojego brata. Ja byłam nikim, w porównaniu z nią. Nie mogłyśmy się nawet porównać. Nie miałam przy niej żadnych szans.
- Wcale mnie nie słuchasz. Możesz mi podać powód, dla którego się tak zmieniłaś? Wczoraj, jak zasnęłaś, dzwoniła Scarlett, że zerwałaś z nimi jakikolwiek kontakt. Powiedz mi… - tu Will zrobił przerwę. Długą, okrutnie nużącą przerwę – Czy ty jesteś ćpunką?
Może tak, może nie – przebiegło mi przez myśl. Nawet, gdybym mu powiedziała, to i tak by nic nie zrozumiał. On był inny. Nie należał już do mnie. Ja nadal byłam sobą. A on był inny. Zupełnie. Nie, nie. Nie mogłam mu powiedzieć prawdy. Ale jego zachowanie, przyniosłoby mi radość. Byłabym zachwycona, zadowolona, że tak go krzywdzę. To była najlepsza myśl, jaka mogła mi wpaść do głowy tego poranka. Wyszczerzyłam się złowrogo i kilkakrotnie pokiwałam głową. Blondyn przetarł dłońmi twarz, głęboko wzdychając. I nie było to takie zwykłe westchnięcie. Westchnął wściekle, a zarazem wyrozumiale. Zresztą co mnie to obchodziło? Kim on jest, żeby go to interesowało? Jestem dorosła, mogę robić co chcę i jak chcę. Mam w dupie, co sobie pomyśli.
- Buntujesz się. Jeśli masz jakieś problemy, możemy porozmawiać. Jestem twoim bratem, Alice – dodał cicho Will. Wiedziałam, że jest zdenerwowany. Zauważyłam, jak jego mięśnie drgają, a Barbara delikatnie głaszcze dłonią jego plecy. Kiedy usłyszałam słowa mężczyzny, wybuchłam głośnym, perlistym śmiechem. On mógł ze mną porozmawiać? Ciekawe o czym. My nie mieliśmy wspólnych tematów. Dopóki nie pojawiła się w tym domu Barbara, wszystko było dobrze. To zwykła kretynka. Strasznie jej nienawidziłam. Kilkakrotnie zauważyłam przelotny uśmiech, na jej twarzy. Była dumna. Triumfowała. Cieszyła się, że wkrótce dojdzie do kłótni, a ja ucieknę z domu. Miałaby wtedy mojego Williama na własność. Ożeniliby się. Mieli dwójkę uroczych dzieci i prawdziwy dom, w którym zabrakłoby miejsca dla mnie. A ja przecież też byłam człowiekiem. Czułam. Rozumiałam. Doświadczałam. Pragnęłam. Oni traktowali mnie jak zwierzę, którego można się w każdej chwili pozbyć. Zsunęłam się z krzesła, chcąc wyjść z pomieszczenia. Niestety. Zatrzymał mnie głos Williama.
- A ty dokąd? Jeszcze nie skończyliśmy omawiać twojego wczorajszego wybryku.
- Błagam cię. Nie ośmieszaj się. Jesteś żałosny i sam dobrze o tym wiesz. Wyprowadzam się stąd – fuknęłam w kierunku brata, robiąc dwa kolejne kroki. Wkrótce po tym, on złapał mnie za ramiona i szarpnął moim ciałem, jakbym była nic nieważącą, kruchą laleczką. Blondyn wściekł się nie na żarty. Właśnie o to mi chodziło – pomyślałam. Ale nie byłam zadowolona. Rozzłościłam go nie potrzebnie. Tak, może dałby mi spokojnie wyjść z domu. A teraz… Teraz stał się znowu potworem. Tylko nie miał już ogromnej ilości sierści, ani wyłupiastych oczu. Ani nie był pedofilem. Był po prostu moim bratem, którego jeszcze niedawno kochałam. Zaczęłam szlochać. Cicho szlochać. Było mi źle. Fatalnie. Marzyłam o śnie. Kojącym śnie. Serce Williama chyba zmiękło, ponieważ objął moje ciało swoimi umięśnionymi, długimi rękoma. Znowu mogłam czuć się jak małe dziecko. Znowu byłam kochana. Dziesięć minut później, rozdzieliła nas Barbara, twierdząc, że jest jej słabo. Mężczyzna spojrzał na mnie, a następnie kazał mi iść do pokoju. Miał wrócić później, aby dokończyć rozmowę. Ale ja nie byłam tego taka pewna. Dobrze wiedziałam, że dzisiejszego, sobotniego wieczora, odbywa się impreza w domu Alexa. Zaprosił mnie wczoraj do siebie, zaraz po tym, jak sprzedał mi LSD. Obiecał, że nauczy mnie brać czegoś innego. Wielokrotnie słyszałam, że Alex, razem z Justinem, sprzedaje takim młodym narkomanom, jak ja, kwas, albo ecstasy. Sam opowiadał mi, że nie zaczął od LSD, a pigułki szczęścia. To było według niego bezpieczniejsze. Chociaż teraz, siedział w gorszym bagnie. Brał kokainę, a niedługo skończy pewnie, jako trup. Raz dwa, zganiłam się za taką myśl, wbiegłam do pokoju, zamykając przy okazji drzwi na klucz. Podeszłam do ogromnego regału, wypchanego płytami. W końcu zdecydowałam się na Black Sabbath – Snowblind. Koili mój ból, swoją muzyką. Dostałam tę płytę od Justina, po tym całym spotkaniu w supermarkecie. Powiedział, że to lek na wszystko. I miał rację. Stanęłam przed szafą. Nie wiedziałam, co będzie idealne na taką imprezę. W końcu zdecydowałam się na poszarpane jeansy, rozszerzane u dołu i rozciągnięty, stary sweter. Skoro byłam taką modnisią, skąd w mojej szafie, znalazły się takie szmaty? Wczoraj, zanim wróciłam do domu, zrobiłam małe zakupy w sh. Mogłam teraz wyglądać, jak inni. Nie musiałam być zadbana. Spojrzałam do lustra. Mój wygląd odstraszał. Byłam ponurym strachem na wróble. Nie dbałam o siebie. Dało się to zauważyć. Włosy, które niegdyś uważałam za swój atut, były przerażające. Postanowiłam, że jutro pójdę do fryzjera, obetnę je do łopatek i przefarbuję na jakiś dziki kolor. Chwilę później, spojrzałam na szafkę nocną, na której leżało LSD. Zbliżyłam się do niej, wyciągając małą, okrągłą zieloną pastylkę. Dwukrotnie obróciłam ją w palcach, po czym wsunęłam do ust i zapiłam małym łykiem wody. Do wyjścia na imprezę, miałam jeszcze kilka godzin, dlatego wskoczyłam do łóżka, okrywając się satynową, błękitną kołdrą, aż po sam nos. Pierwszy raz w życiu, spało mi się tak dobrze. Naprawdę. Czułam się, jak nowo narodzona. Gdy podniosłam się z łóżka, na dworze było już ciemno. Przez okno, wpadało ciepłe, letnie powietrze i dało się czuć zapach czerwcowej nocy. Spojrzałam oszołomiona na zegarek. Dwudziesta trzecia. Wyskoczyłam czym prędzej z łóżka i wyjrzałam na zewnątrz, otwierając cicho drzwi. Na korytarzu było jak makiem zasiał. Błoga cisza. Cisza, której dawniej bym nie zniosła. Cisza, która doprowadzała mnie do wściekłości. Teraz była ona czymś, czego pragnęłam już od dawna. I teraz właśnie było mi to dane. Wróciłam do pokoju do kilkanaście dolców, a później wymknęłam się po cichu z domu. Pewnie zapytacie, dlaczego nie zapytałam Willa. Wiedziałam, że po tej wczorajszej, wieczornej aferze, nigdzie mnie nie puści. Trudno, mogło się to dla mnie skończyć szlabanem, ale nie mogłam opuścić pierwszej, tak ważnej dla mnie imprezy. Kiedy weszłam do ogromnej willi, w której mieszkał Alex, szczerze się zdziwiłam. Chłopak jakoś nie bardzo pasował mi do takiego otoczenia. Był zaniedbany. Wczoraj dojrzałam się na jego kurtce, napis Gucci. Ale sądziłam, że znalazł ją gdzieś na śmieciach, albo w sh. Teraz wiedziałam, że kupił ją w tym markowym, cholernym sklepie. Już od dawna nienawidziłam center handlowych. To było strasznie popieprzone. Dlaczego ludzie musieli płacić za zwykły znaczek? W normalnym sklepie, można kupić taki sam ciuch, za połowę ceny. Jednak do niedawna, sama byłam na tyle głupia, aby wyrzucać pieniądze, na markowe ubrania. Musiałam być wtedy najlepsza. Najwspanialsza. Pewnego dnia, gdy jeszcze grzecznie i pilnie uczęszczałam do szkoły, chłopaki z klasy, zrobili listę, umieszczając na niej dziewczyny. Od najlepszej, do najgorszej. Pierwsze miejsce zajmowałam ja. Moimi zaletami były długie, wspaniałe włosy. Delikatne dłonie. I wielkie, czarne jak smoła, oczy. Wielu chłopców uważało, że mam boskie nogi. Mogłam iść na modelkę. Nawet kilka razy planowałam to ze Scarlett, ale niestety, wszystko legło w gruzach. Westchnęłam cicho, rozglądając się po mieszkaniu. W kuchni zastałam Alexa, z jakąś brunetką. Chłopak na mój widok, poprosił, aby tamta odeszła i objął mnie ramieniem. Był wstawiony. Czułam od niego słodką woń alkoholu. Pachniał tak samo, jak moje czerwone wino, wczorajszej nocy.
- Jak super, że już jesteś – oznajmił mi Alex, prowadząc do grupy, bawiących się w ogromnej sali, ludzi – Justin się niepokoił, że się rozmyślisz i nie przyjdziesz.
- Bo miało mnie nie być. Wczoraj po LSD i winie, miałam jakiś napad, zrobiłam w domu aferę i po prostu stamtąd zwiałam. Wrócę rano. Na pewno, gdy Will się dowie, oberwie mi się porządnie – odparłam, wzruszając ramionami. Wyciągnęłam z rąk Alexa jointa, wsuwając go pomiędzy swoje palce, a następnie w wargi. Dzisiaj poszło gładko. Nie dostałam ataku kaszlu. Zaciągnęłam się kilkakrotnie, zatrzymując dym na parę sekund w ustach, a następnie wpuszczając go do płuc. Czułam się lekko. Mimo, że znowu ogarniała mnie senność, a głowę miałam ciężką, byłam szczęśliwa. Muzyka dudniła mi w głowie. I w uszach. I w brzuchu. W całym ciele. Idąc z Alexem poprzez korytarz, bujałam się w rockowych rytmach. Mogłam szaleć. Szaleć dowoli. Wkrótce potem, brunet podał mi niewielki papierek. Dowiedziałam się od niego, że to kwas. Absolutny odlot – dodał. Włożyłam go do ust, w tym samym momencie co Alex i połknęłam.
- Ślicznie, Ally – pochwalił mnie chłopak. Do Justina nie dotarliśmy. Oboje szaleliśmy na parkiecie. Było cudownie. Życie. Ta impreza. Poczułam się lekka i odlotowa. Byłam strasznie szczęśliwa. Parę minut później, oboje spragnieni, pognaliśmy do barku, w którym było mnóstwo alkoholu. Alex zaproponował mi kruszon z rabarbarem. Wypiłam wszystko jednym haustem. Pyszne. Było mi gorąco. Czułam, jak wszystko w środku mnie pali. I to nie był taki ogień, który mi dokuczał. On był jak najbardziej świetny. Ponownie wróciłam z Alexem na parkiet, oddając się rytmom. Zmęczenie ustąpiło. Widziałam mnóstwo twarzy, które się do mnie uśmiechały. W końcu przyszedł do nas Justin.
- Justin! – krzyknęłam, obejmując chłopaka od tyłu, wtulając jednocześnie swój policzek w jego plecy. Zdecydowanie mój najlepszy dzień. Szatyn głośno się roześmiał, dotykając moich dłoni. Miał takie miękkie ręce. Mógł mnie dotykać całymi dniami.
- Ally! Ty tańczysz. Jesteś moją boginią – szepnął, odwracając się do mnie przodem. Tak. Tańczyłam z Justinem, Alexem i innymi osobami, których nie znałam. Tu było tak wystrzałowo, że w końcu zabrakło mi słów. Wczuwałam się w rytmy, które wygrywał DJ. Szczęście. Radość. Miłość. Przyjaźń. To jedne, z niewielu odczuć, jakie teraz posiadałam – Chodźmy się napić, Ally.
Dałam się pociągnąć ponownie do barku. Ale rabarbarowego napoju już nie było. I Alexa też nie. I nikogo. Byłam ja i Justin. Szatyn nalał mi pełen kieliszek czerwonego wina. Pachniało. Wspaniale. Ale nie tak, jak to moje wczoraj. To drapało trochę w gardło i przez nie, zrobiło mi się jeszcze cieplej. To zasrane ciepło, doprowadzało mnie do szału. Przypomnieli mi się rodzice. Nie byliby ze mnie zadowoleni. W jednej sekundzie zaczęłam szlochać. Justin znowu złapał mnie za rękę i wyciągnął na świeże powietrze. Usiedliśmy pod ogromnym drzewem, upajając się zapachem nocy. Opowiedziałam chłopakowi całą historię. Słuchał mnie. A może tylko mi się zdawało. Może go nudziłam. Może słuchał mnie tylko z grzeczności. Ale Justin nie był grzeczny. Był szaleńcem. Zwariowanym narkomanem. Zupełnie jak ja. Ale ja jeszcze nie byłam ćpunką. Ja byłam nadal normalna. Ale szalona. Wszystko wokół było rewelacyjne i przyjemne. Parę sekund później, obsypywałam twarz Justina pocałunkami. On siedział nieruchomo, pozwalając mi na dalsze ruchy. Gdy wkrótce nasze usta spotkały się jednym muśnięciem, poczułam, że się zakochuję. Ja. Alice Jones. Mam osiemnaście lat i jeszcze nie miałam chłopaka. Jeszcze nie byłam z chłopakiem. Jeszcze nie kochałam się z chłopakiem.

Czyż istnieje ucieczka bardziej idealna, niż ta od własnych problemów i lęków?

_________

http://my-love-is-like-a-star.blogspot.com/

Pytania?

Data kolejnego rozdziału: 07.09.2012r.

czwartek, 30 sierpnia 2012

[2] Ćpun wierzy w to, co mówi. Tylko za minutę, myśli już całkiem coś innego...



/ Alice /

Spojrzałam na Willa, bezczelnie się uśmiechając. Blondyn wtargnął beztrosko do mojego miejsca. Jedynego, gdzie czułam się bezpieczna i silna. Zatrzasnęłam z hukiem drzwi, siadając na łóżku. Co chciałam mu przez to udowodnić? Nie wiem. Może chciałam mu pokazać, że jest u mnie. Że ma mnie szanować. Ale oczywiste było to, że zaraz zacznie mi wszystko tłumaczyć. Jaka to Barbara jest biedna i niewinna. Okropna z niej suka. Tyle miałam do powiedzenia. Ona nie szanowała mnie, więc dlaczego ja miałam to robić? Dlaczego ja miałam się starać, a ona nie? W mojej głowie, rodziło się mnóstwo pytań. Niestety. Nie potrafiłam odpowiedzieć na żadne. Przez dłuższą chwilę myślałam o ludziach, którzy mnie otaczali. William był ładny. Barbara też. I Justin. I Scarlett. I Elizabeth. I Vanessa. A jaka byłam ja? Byłam zupełnie normalna. Nudna. Samotna. Nieszczęśliwa. Blada. Mściwa. Zagotowała się we mnie wściekłość. Postanowiłam, że nie dam Willowi dojść do głosu. Od razu zaczęłam groźnym tonem.
- Jeśli mamy rozmawiać o tej psycholce, to od razu wyjdź! – rozkazałam, wskazując palcem drzwi. Brat spojrzał na mnie zdziwiony, mrużąc podejrzliwie oczy. I wtedy do głowy wpadł mi genialny pomysł. Postanowiłam wyjść wieczorem do apteki, aby dostać tabletki LSD. Tylko tam legalnie mogłam je kupić. Nie znałam żadnych osób, poza Alexem i Justinem, które by handlowały narkotykami i jednocześnie ćpały. W nocy mogłabym wziąć taką jedną, maleńką tabletkę i popić winem. Wtedy na pewno czułabym się rewelacyjnie. Żadnych problemów. Ja. Znowu byłabym wspaniała. Znowu chciałoby mi się latać. Tak, plan idealny.
- Barbara jest najważniejszą kobietą w moim życiu. I będziemy o niej rozmawiać. Dlaczego ty ją tak traktujesz, co? – słysząc słowa Willa, coś we mnie pękło, jednocześnie się kończąc. Ona była najważniejsza. Ja się nie liczyłam. Moje uczucia również. Nie było miejsca dla mnie. Barbara miała rację. Nie jestem nikomu potrzebna. Jestem zerem. Ale nie takim okrągłym, jak dzieci mają zwyczaj pisać w zeszytach w pierwszej klasie. Ja byłam trochę pociągłym zerem, chudym. Mieściło się we mnie tylko kilka tabletek. A chciałam mieć ich w sobie całą masę. Nieograniczenie dużo.
- Słuchaj, niewiele mnie interesuje. Skoro jest dla ciebie taka ważna, to sobie do niej idź. Pieprzcie się wszyscy. Kiedyś ucieknę z domu i będziesz miał za swoje. A teraz, wyjdź! – odfuknęłam, ponownie wskazując blondynowi drzwi. Bez słowa, wyszedł. Byłam sama. Znowu pusta i zwyczajna. A ja nie chciałam być zwyczajna. Chciałam być rozrywkowa. Chciałam się bawić i fantazjować. I jak zawsze mieć mnóstwo pytań, na które nie znałam odpowiedzi. Byłam tym zafascynowana. To mnie nakręcało jeszcze bardziej. Zdjęłam ze swojego ciała delikatną sukienkę, w kolorze pudrowego różu. Stanęłam przed ogromnym lustrem, wpatrując się w swoje odbicie. Nic nadzwyczajnego. Długie, chude nogi, niczym u modelki. Wąskie biodra i płaski brzuch. Dotknęłam zimną, od nadmiaru nerwów, dłonią, brzucha. Sunąc nią raz po raz w górę. Zatrzymałam się na piersiach. Otoczyłam je subtelnie, przypatrując się im. Były… zwykłe. Jak ja. Niewielkie. Płaskie. Małe wzgórza – pomyślałam. Wyjęłam z szafy ciemne jeansy, biały top na ramiączkach i szarą bluzę. Wsunęłam wszystko na swoje ciało, a na sam koniec ubrałam na stopy białe adidasy. Nie musiałam być elegancka, aby czuć się sobą. Musiałam tolerować swoje ciało i charakter. Nie mogłam się zmienić. Byłam uwięziona w swoim ciele. Zamknięta na cztery spusty. Samotna. Westchnęłam bezgłośnie, wsuwając do kieszenie spodni pięćdziesiąt dolarów. Nie wiedziałam dokładnie, ile kosztują takie tabletki. Ale potrzebowałam też pieniędzy na wino, które mogłabym wykorzystać, do swojego sprytnego planu. Dzięki temu, rozpętałaby się afera, a ja mogłabym pod tym pretekstem, uciec z domu. Idąc w kierunku apteki, natknęłam się na Alexa. Był sam. Wydawało mi się, że jest naćpany, ale może tak tylko mi się przywidziało…
- Cześć Ally! – wykrzyknął, szczerząc się szeroko w moim kierunku. Westchnęłam, odpowiadając mu tym samym. Chłopak wsunął pomiędzy moje palce hasz i kazał zapalić. Tak też zrobiłam. Gryzący dym wdarł się do mojego nosa. Zaciągnęłam się zbyt szybko, przez co moim ciałem zawładnął kaszel. Alex z szerokim uśmiechem wyciągnął mi z ręki jointa i kilkakrotnie poklepał mnie po plecach. Kiedy kolejnym razem odebrałam z jego rąk skręta, zaciągnęłam się nieco ostrożniej, na chwilę zatrzymując dym w ustach, a później powolutku wciągając go do płuc. Tym razem zakaszlałam jedynie dwa razy. Kilka minut później, poczułam się okropnie zmęczona. Brunet uśmiechnął się szeroko, pytając, czego mi potrzeba. Odparłam, że LSD. Sprzedał mi całe opakowanie za pół ceny. Byłam z siebie dumna. Cholernie dumna. Ale nawet, gdy doszłam do domu, moja głowa była ciężka. Jak z ołowiu. Marzyłam tylko o przyjemnym, długim śnie. Na szczęście w domu nikogo nie zastałam. William na pewno zabrał Barbarę na jakąś wybitnie drogą kolację w restauracji, która odpowiadałaby blondynce. Wzdychając kilkakrotnie, położyłam się do łóżka, zamykając oczy. O dziwo, sen wcale mi nie sprzyjał. Ciągle wydawało mi się, że ktoś tutaj jest i do mnie mówi. Haszysz widać bardzo źle na mnie wpływał. Czułam się fatalnie. Zupełnie inaczej niż po LSD. Z nimi było zupełnie inaczej. Z początku czułam się przygnębiona, ale oddałabym wszystko, aby po chwili znowu poczuć się upitą szczęściem. Trzy godziny później, gdy Will szedł spać, zbiegłam cichutko do kuchni, a tam, nalałam pełen kieliszek czerwonego wina.  Wino pachniało tak przyjemnie, że marzyłam o piciu go, non stop. Mógłby być moim codziennym napojem. Mogłabym gasić nim pragnienie. O matko, Ally, chyba na serio zwariowałaś – pomyślałam, chichocząc pod nosem. Łyk za łykiem opróżniałam kieliszek. Później drugi i trzeci. A kiedy poczułam się pijana, sięgnęłam drżącą dłonią po pudełko leżące na stole. Było pełne moich tabletek. Ono mogło być pełne? Ale dlaczego ja nie? Ja nie mogłam ich brać i brać. Nie tyle, ile bym chciała. Dlaczego? Życie jest takie niesprawiedliwe. Ja też bym chciała być wypchana po brzegi przez te durne tabletki… Nie, nie. Chwila. One nie są durne. To moje przyjaciółki. Najlepsze przyjaciółki. Powinnam traktować je z godnością. Nie mogą być na tym samym poziomie co ta głupia przybłęda, która pojawiła się w moim domu. Piętnaście minut później, kiedy osiągałam szczyt samotności, do kuchni wparował William. Widząc jego minę, roześmiałam się głośno i melodyjnie. Mój śmiech, był niczym przy tym Barbary, ale też mi się spodobał. Oczywiście, miałam pewność, że to moje przyjaciółki tak wszystko we mnie ulepszają. Teraz mogłabym wziąć ich całą masę. Zrobiłabym się piękniejszą. Śmiałabym się cudowniej. Will byłby ze mnie bardzo dumny. Wiedziałby, że ma inteligentną i dobrze ułożoną siostrę. Westchnęłam beztrosko, opierając głowę na dłoni. Miałam ochotę na jeszcze jeden, mały kieliszek wina. Wlałam resztę cieczy do kieliszka i szybko go opróżniłam. Blondyn nadal stał w tym samym miejscu, kręcąc głową. Wkrótce usiadł obok mnie i ujął moje dłonie w swoje. Szybko je wyrwałam, ponieważ poczułam, że jestem w niebezpieczeństwie. Ten gnój chciał mnie skrzywdzić. Chciał mnie zgwałcić. Mój brat był pedofilem. Zaczęłam się wydzierać, zrzucając wszystko z szafek. W pewnym momencie do kuchni wpadła Barbara, przyglądając się, jak Will próbuje mnie uspokoić. Ale to było na nic. Ich twarze były niczym z horroru. Wpatrywali się we mnie swoimi ogromnymi, wyłupiastymi oczyma. Byli obleśni. Na ich skórze pojawiła się sierść. Cofając się, upadłam tuż przy szafce, uderzając głową o jej róg. Skuliłam się, najbardziej jak mogłam, po czym zaczęłam szlochać. Usłyszałam głos Barbary. I śmiech. Ale nie był już taki cudny i wspaniały, jak dotychczas. Był okropny. Rechot żaby – pomyślałam. Wrednej, zielonej ropuchy. Tak. Barbara była ropuchą, niszczącą moje życie. Will próbował się do mnie zbliżyć, ale mu na to nie pozwalałam. Nie mógł do mnie podejść. On chciał się na mnie mścić, za tę całą sprawę z Barbarą. Muszę stąd uciec. To nie był mój dom. To było obce miejsce, w którym nigdy nie byłam. Po pewnym czasie, zamknęłam oczy. Byłam w raju. Moja dusza znowu mogła latać. Szłam przez ogromny, zielony las, pachnący jaśminem. Wzdychałam, rozglądając się po mojej oazie spokoju, której nikt nie śmiał zburzyć. Na gałęziach drzew, zamiast liści, były moje tabletki. W różnych kolorach.
- Alice, co ty ze sobą robisz? Siostrzyczko… - wyszeptał cicho William, chcąc zbliżyć się do mnie. Mój raj zniknął, a w głowie jedynie mi szumiało. Zrobiło mi się okropnie zimno. Czytałam na ulotce, dołączonej do tabletek, że jako skutki uboczne, pojawia się między innymi gorączka. Drżałam z zimna.
- Nie jestem Alice. Jestem Ally. Nie zbliżaj się. Nie podchodź. Albo podejdź. Ale zdejmij tę maskę. Wyglądasz w niej okropnie – wymamrotałam, kołysząc się na kuchennych kafelkach. Blondyn spojrzał na mnie, kręcąc głową.
- Nie mam nic na sobie – odparł i zaczął się do mnie zbliżać. A ja zaczęłam panikować. Znowu. Był obleśny. Jego ciało przypominało owłosioną, trzęsącą się galaretę. Jedynym moim wyjściem, był krzyk. Zaczęłam wydzierać się na całe gardło, aby do mnie nie podchodził, nawet na krok. Zatrzymał się. Włączył bardzo głośno radio. Wiedział, że mnie to udobrucha. Kochałam muzykę. Głośną muzykę. Szaloną. Radosną. Pełną szczęścia.
- William, przestań. To jest kompletna wariatka. Ona chce rozbić nasz związek – powiedziała Barbara, odciągając blondyna ode mnie. Jednak on się nie poruszył. Twardo klęczał obok mnie, głaszcząc delikatnie moje włosy. Znowu poczułam się kochana. A wcale tego nie chciałam, ponieważ zdawałam sobie sprawę z tego, że on zaraz odejdzie. A ja znowu będę sama. Wyczerpana do granic możliwości. Pusta. Naiwna. Dziecinna. Samotna.
- Idź stąd, Barbaro. To moja siostra. Muszę się nią zaopiekować – warknął w kierunku blondyny, Will. Po chwili uniósł moje ciało i pozwolił, abym wtuliła się w jego klatkę piersiową. Czułam się tak wspaniale. Jeszcze lepiej, niż w moim raju. Kiedy William położył mnie w moim pokoju, w moim łóżku, przymknęłam powieki. Teraz byłam znowu bezpieczna. Bezpieczna i kochana. Tak. To tak cudownie czuć się kochaną. Mieć na kogo liczyć. Jednak moje szczęście, nie trwało długo. Prawdziwa wojna, rozpętała się kolejnego dnia…


Samotny człowiek jak zapomniany ziemniak. Jego przyjaciółmi jedynie szalone króliki na pustym polu...

____

Przepraszam za to, że w ogóle się nie postarałam. Mam nadzieję, że wkrótce mnie olśni i czymś was zaskoczę! Do następnego :*

http://my-love-is-like-a-star.blogspot.com/



środa, 29 sierpnia 2012

[1] Cocaine!


/ Alice /

Dobrze. Tak, teraz jest dobrze. Ale czy wcześniej też tak było? Czy uważałam, że jestem szczęśliwa? Niestety było zupełnie inaczej. Wszystko zaczęło się dokładnie piętnastego czerwca. Był to dzień, w którym postanowiłam zrobić sobie wagary. Miałam dosyć szkoły i wszystkiego, co się w niej działo. Chciałam odpocząć, przez jeden dzień, a zdawałam sobie sprawę  z tego, że William nie pozwoli mi zostać w domu. Ciągle gnałam przed siebie, nie zwracałam uwagi na nic. Chciałam spełniać swoje najskrytsze marzenia, kosztem zdrowia. Byłam zmęczona. Cholernie zmęczona. Pewnie pomyślicie, czym taka zwykła nastolatka, mogłaby być zmęczona. Nie miałam ani stu lat, ani nie byłam chora. Wtedy jeszcze nie. Wczesnym rankiem, Will odwiózł mnie na lekcje do szkoły, oddalonej od mojego domu o jakieś trzydzieści minut. Zwykle jeździłam sama, ale dzisiejszego dnia, nie mogłam poruszać się po mieście samochodem, dlatego poprosiła brata, aby mnie podwiózł. Jak zwykle wysiadłam na przystanku autobusowym. Zaczekałam, aż William odjedzie i dopiero wtedy mogłam gdziekolwiek ruszyć. Dobrze wiedziałam, że każdego ranka, wszyscy, którzy ćpają i palą, zbierali się w niewielkiej kawiarence. Postanowiłam się tam udać. Droga zajęła mi około pięciu minut, co było ogromnym plusem, ponieważ sporo osób stamtąd, ulatniało się na lekcje. Mimo, że chodzili naćpani, nikomu to nie przeszkadzało. Wielu nauczycieli w moim prywatnym liceum, nie interesowało się niczym. Każdy miał swój mały, chory świat, w którym nie było miejsca dla nas, uczniów. Zwykle w takich sytuacjach, czułam się okropnie. Chodziłam przygnębiona, uświadamiając sobie, że tak naprawdę nikt nie znajduje dla mnie odpowiednio dużo czasu. Will miał narzeczoną, firmę ojca i mnie na utrzymaniu. Oczywiście, dbał o wszystkie moje potrzeby i zachcianki, ale to nie zapełniało pustki, panującej we mnie. Ness, Scarlett i Eli również chciały mnie uszczęśliwiać na siłę. A to nie było nikomu potrzebne. Mogłam na nie liczyć w każdej chwili, jednak wielokrotnie czułam się okrutnie samotna. Myślałam, gdzie w tym wszystkim jestem ja? Kiedy ktoś zajmie się mną na tyle, na ile będę potrzebować? Kiedy w końcu poczuję się kochana i bezpieczna? Czułam się tak. Gdy weszłam do Pat’s Cafe. Tam każdy z osobna, przyjął mnie troskliwie. Kilka dni później, byli już dla mnie jak rodzina. Poznałam Alexa, który był przyjacielem Justina. Tak. Tego z supermarketu. Oboje byli tak zaćpani, że nie zważając na nic, zaproponowali mi narkotyki. Na początku nie byłam pewna. Nie chciałam być w bagnie, z którego wiadomo, ciężko się wydostać. I gdyby nie dziura, którą nosiłam w sobie i której nie miałam czym zapełnić, na pewno bym odmówiła. Na początek dostałam LSD. Połknęłam kapsułkę, przytrzymując ją chwilę na języku. Wszystko zacementowałam łykiem coca coli, którą dostałam od jakiejś dziewczyny, która tylko tam paliła.
- Grzeczna, Ally – skomentował to Justin, głaszcząc mnie po ramieniu. Od tamtej pory, aż do dziś, nikt nie zwracał się do mnie Alice. Byłam po prostu Ally. Bezbronna. Samotna. Zmęczona. Naiwna. Dziecinna, Ally. Wielokrotnie słyszałam, że od LSD, nie można się uzależnić. Każdy miał się zrelaksować, a ja w jednym momencie, poczułam się jeszcze bardziej pusta i opuszczona. Podkuliłam kolana pod brodę, kiwając się raz, za razem. W przód i w tył. Parę sekund później miałam na ciele gęsią skórkę. Było mi na tyle zimno, że bluza Justina i Alexa, nie pomogła nic. To cholerne zimno mnie prześladuje – pomyślałam. I właśnie wtedy, w mojej głowie zaczęło szumieć, później pojawiły się jakieś głosy. Ktoś dosyć groźnie mnie karcił. Strasznie się tego bałam, ale nie mogłam nic poradzić. Dopiero na samym końcu, mogłam się zrelaksować. Nie zwracałam uwagi na nic. Kompletnie. Byłam tylko ja i moje uczucia. Czułam się wspaniale. Miałam ochotę robić wszystko na raz. Cieszyłam się życiem, czasem spędzonym z nowymi przyjaciółmi. A później wszystko minęło. Nie było zimna, ani radości. Nie było nic. Wrócił smutek i rozgoryczenie, które chciałam zapełnić ponownie.
- Nie możesz brać jedną za drugą, bo w końcu odpadniesz. Spokojnie, Ally. Pokażemy ci lepsze życie. Posmakujesz lepszych narkotyków. To jeszcze nic – mrugnął w moim kierunku Alex, po czym nachylił się nad dwudziesto dolarowym banknotem, na którym była rozsypana kokaina. Rozdzielił ją dokładnie na dwie połowy, wciągnął swoją część nosem i podsunął papierek Justinowi. Widziałam jeszcze, jak tamten zapija wszystko czystą wodą i zaczyna kaszleć. Ktoś kilkakrotnie postukał go po plecach, aż w końcu kaszel ustąpił. Na szczęście z Justinem było inaczej. On wciągnął, zapił kokainę wodę i było po sprawie. A ja… Ja znowu byłam sama. Nie było nikogo, kto jest mi w stanie pomóc. Zapragnęłam wziąć jeszcze jedną tabletkę LSD i rozkoszować się jej działaniem. Chciałam odpłynąć, móc unieść się ponad horyzont. Chciałam, żeby było mi dobrze. Jakieś dwie godziny później, razem z Justinem opuściłam lokal. Obiecałam odprowadzić go do pracy. W zasadzie i tak nie miałam nic lepszego do robienia, więc po prostu się zgodziłam. Być może chciałam mu się odwdzięczyć za chwilę ukojenia, tego nie wiem.
- Ally, posłuchaj mnie uważnie. Ty nie możesz być jak my. Nie możesz się stoczyć i zacząć brać. Ja jestem narkomanem odkąd pamiętam. Pracuję w supermarkecie, żeby mieć na nie kasę. Rodzice, gdy się dowiedzieli, odcięli mi kieszonkowe. Mam gdzie spać, dostaję ubrania, ale pieniędzy nigdy. Ally, nie możesz zostać ćpunką – oznajmił mi Justin, obejmując jednocześnie moje drobne ciało ramieniem. Wkrótce odpalił papierosa, rozkoszując się nikotynowym dymem. Ale co on mógł wiedzieć? Nie rozumiał mnie i moich odczuć. Nikt mnie nie rozumiał. Co jeżeli ja chciałam ćpać? Może zachciało mi się zostać narkomanką? Byłam na niego wściekła. Sam zadowalał się od dawna, a mnie nie pozwalał nawet na chwilę.
- Jeśli ty mi nie sprzedasz, kupię sama. Co za problem. Tu wszędzie, na każdym kroku dostaniesz narkotyki. Nie uchronisz mnie przed niczym, Justin – odparłam, opierając zmęczoną głowę, o jego ramię. Nawet przez chwilę nie myślałam o tym, co powie Will. Co powie Scarlett, Ness i Eli. Ale przecież co mnie to obchodziło? Liczyłam się ja. I tylko ja. To mną się nikt nie zainteresował. NIKT. To słowo dzwoniło mi w głowie, a ja za nic, nie mogłam się go stamtąd pozbyć. Czy od jednej, małej tabletki, mogłam zostać wariatką? Oczywiście, że nie. Alice, co to za bzdury – pomyślałam, chichocząc w duszy, jak mała dziewczynka. Tak. Mimo wszystko, nadal byłam dzieckiem. Może okropnym bachorem. Co gdyby idealnie ułożony William dowiedział się, że jego siostrzyczka chce zostać ćpunką? Na pewno nie byłby zadowolony. I właśnie do tego chciałam dążyć. Chciałam ćpać, ale się nie stoczyć. Mogłabym pokazać Willowi, że już go nie potrzebuję. Że mam nowych przyjaciół, którzy kochają mnie. Taką, jaką jestem. Gdybym była smutna, mogłabym uszczęśliwić się LSD. Nikt by na tym nie stracił, a mnie byłoby dobrze, chociaż przez chwilę.
- Cholera, Ally. Zrozum, że nie możesz ćpać. To ci nic nie da. Spójrz na mnie. Jeszcze trochę, a się wykończę. Dla mnie nie ma miejsca na tym świecie. Muszę stąd odejść, a inaczej nie potrafię. Jestem zbyt słaby, żeby targnąć się na siebie. Nawet narkotyki, moi przyjaciele, nie chcą mi pomóc – od dziś narkotyki były też i moimi przyjaciółmi. Mogłam zabierać je wszędzie. Do sklepu, do szkoły, na plażę. Gdzie tylko chciałam. Ale przecież dla mnie też nie ma tutaj miejsca. Ja też mogłam się zaćpać. Chociaż spróbować. Wtedy razem bawilibyśmy się w raju, u pana Boga. Oboje bylibyśmy najszczęśliwszymi osobami.
- Ale ty nic nie rozumiesz. Ja mogę być narkomanką i wcale się nie stoczyć – odparłam, zatrzymując się przed ogromnym budynkiem supermarketu. Justin pokręcił głową, chwycił moje dłonie i odparł.
- To tak nie działa. Jeszcze niewiele wiesz o ćpaniu. Odpuść Ally, póki możesz. Dla własnego dobra – chłopak ucałował subtelnie moje czoło i poszedł do pracy. Pieprzony mądrala, powiedziałam sobie w duchu. Sam ćpa, a mnie będzie pouczał. Zasrany egoista. Z tą właśnie myślą, wróciłam do domu. Dochodziła czternasta, więc bez problemu, mogłam iść do mieszkania. Miałam pewność, że zastanę tam Barbarę. Narzeczoną Willa. Swoją drogą, nigdy nie wiedziałam co on w niej widzi. Oczywiście, była ładna, bogata i co nie tylko, ale jej charakter, aż prosił się o zmianę. Wielokrotnie myślałam, że ona jest z Williamem jedynie dla pieniędzy, jednak gdy próbowałam uświadomić to również jemu, wychodziło to na odwrotne, co chciałam uzyskać. Wchodząc do domu, usłyszałam głośny, melodyjny śmiech Barbary. To jedyne, co w niej lubiłam. Miała niebiańsko czysty śmiech, który byłby w stanie zagłuszyć wszystko. Mogłam słuchać go godzinami. Mimo wszystko, nadal jej nienawidziłam. Will prosił, abym starała się przynajmniej być miłą. Ja tak, a ona? Dlaczego jej nie zwrócił uwagi? Denerwowała mnie jej osoba. Za bardzo się rządziła. Wkroczyła w mój, jakby się zdawało idealny świat. Zanim ona się pojawiła, ja i William, byliśmy szczęśliwi. Byłam jedyną dziewczyną, którą mój brat kochał. A teraz, nie tylko musiałam znosić Barbarę, ale i dzielić się z nią  blondynem. Podsycałam w ten sposób w sobie gniew, jaki czułam do kobiety. Zanim dowiedziałam się, że oni są zaręczeni, miałam nadzieję i za wszelką cenę, starałam się rozbić ten ich chory związek. Nie udało się. Za kilka dni, Will miał poznać rodziców tej panny. Ale chwila… Przecież teraz miałam Justina i Alexa. I moje najlepsze przyjaciółki narkotyki, które były w stanie, pomóc mi w każdej chwili. Z czasem William dowie się o wszystkim. Zobaczy, jak to jest dzielić się z kimś, ukochaną osobą. A może nawet i mnie straci? Bo kto wie. Przyjdzie taki dzień, w którym zwariuję i zamkną mnie w szpitalu psychiatrycznym. Albo się zaćpam. Albo narobię długów i ktoś mnie za to zabije. Wtedy on by cierpiał, a ja byłabym zadowolona. Byłabym cholernie dumna z siebie.
- Cześć – rzuciła sarkastycznie Barbara w moją stronę, opiłowując już i tak, idealne paznokcie. Westchnęłam cicho pod nosem, odwieszając torbę z zeszytami na wieszak.
- Cześć – odparłam, nie zwracając szczególnej uwagi na kobietę. Nie specjalnie interesowała mnie jej osoba, ani to, co wyprawia. Nalałam sobie w kuchni soku jabłkowego do szklanki i wtedy rozpętała się kompletna awantura. Barbara zaczęła się na mnie wydzierać, że to jej sok, ponieważ na wszystkie inne jest uczulona. Gówno mnie to obchodzi – oznajmiłam, zaczesując włosy w wysokiego kucyka. Naprawdę tak było. Mogłaby się zatruć i do końca swoich dni, leżeć w szpitalu. Nic bym nie powiedziała Williamowi i może niedługo, znowu byłabym szczęśliwa.
- Słuchaj, jesteś nikomu nie potrzebną, wredną ladacznicą, która tylko wadzi w tym domu. Sądzisz, że gdyby wasi rodzice nie zginęli, to Will nadal by się tobą interesował? No nie bardzo – wykrzyknęła blondynka, cały czas machając mi przed nosem, palcem. Słysząc o mamie i tacie, złapałam jej chudą, nadzwyczaj kościstą, rękę. Oplatając ją dokładnie moimi długimi palcami.
- Nigdy więcej nie poruszaj tematu rodziców, jasne? To ciebie nikt tutaj nie potrzebuje! – syknęłam w kierunku Barbary, puszczając z uścisku, jej rękę. Ominęłam ją łukiem, zabierając przy okazji z wieszaka torbę i pognałam do pokoju. Zamknęłam drzwi na klucz, wyciągając spod łóżka zdjęcia rodziców i nasze, gdy byliśmy jeszcze szczęśliwą rodziną. Teraz wszystko się spieprzyło. Pozwalałam łzom płynąć. W końcu musiałam dać upust emocjom. Kilka godzin później, do domu wrócił Will. Barbara zaczęła mu coś zawzięcie tłumaczyć i za chwilę usłyszałam pukanie do drzwi pokoju. Miałam nadzieję, że nie zastanę za nimi tej idiotki, rujnującej kompletnie moje życie. Westchnęłam bezgłośnie, chowając karton ze zdjęciami pod łóżko, a następnie otworzyłam drzwi. Za nimi stał Will, kręcąc głową. Tak. Szykuje się, jak mniemam, długie i obfite w przemyślenia kazanie. Barbara opowiedziała zmyśloną historyjkę, ustawiając mnie w czarnym świetle… A wiecie co? Nic mnie to nie obchodzi. Jedyne o czym marzę, to jutro znowu iść do Pat’s Cafe i kupić od Alexa LSD. To był mój plan.

Narkotyki niszczą ludzi, ale tworzą legendy…

_______

No dobra. Rozdział nie jest taki, jakim bym chciała go widzieć. No ale cóż... Mam nadzieję, że wam chociaż trochę się spodoba. Nowy nie wiem kiedy. Na chwilę obecną muszą napisać coś na twylt, albo mlilas. Do następnego :*